Plac Zbawiciela. Ja, motocykl i pędzący tramwaj. Konsekwentna śmierć po niekonsekwentnym życiu – pomyślałem. Nagle koleś naprawiający tory, podnosi porozumiewawczo głowę, jakby chciał mnie przed czymś ostrzec, choć tramwaj już dawno pojechał w stronę Placu Konstytucji. Macha jeszcze raz, coś pokazuje, unosząc krzaczaste brwi znad okularów. Obok kościoła przechodzi ascetyczna piękność wymęczona przez hektolitry wina wypitego w Charlotte i innych knajpach będących schronieniem dla utracjuszy klasy średniej. Idzie jak Dar Pomorza. Gdyby wziąć lokalne gazety z roku Pańskiego dwutysięcznego, okazałoby się, że wygrała konkurs na Miss AWF-u. Lubiła pływanie, rolki, jazdę motocyklem, cienkie Vouge’i. Lubiła filmy Almodóvara i serial “Kasia i Tomek” w TVN-ie. Czytała Bazaca, czytała Paulo Coelho. Uwielbiała “momenty” u Wojciecha Modesta Amaro, uwielbiała zapiekanki “u Pandy” na Żeromskiego 29. Ze skrajności w skrajność. Robiła studia podyplomowe Trenera Sportu. Robiła nadzieję kolegom z roku. W międzyczasie zaszła w ciążę, podyplomówkę trafił szlag. Po trzech kieliszkach wina miała o to do siebie żal. Po piątym wina była już jego. To znaczy moja, bo ze mną zaszła w ciążę.
Moja była żona Andżelika kroczy pewnym krokiem przez Plac Zbawiciela. Tuż za nią, z modnym wózkiem ze złotymi skrzydełkami po bokach, kroczy on. Przykurczony analityk z Deloitte’a, ten sam, z którym puściła mnie kantem na dzień przed Wigilią kilka lat temu. W naszej sypialni. W sypialni z aksamitnymi zasłonami zaciemniającymi w kolorze zeschłych rzygowin. W sypiali z najmodniejszym żyrandolem Artemide z odlewanego ciśnieniowo aluminium. W sypialni, w której kiedyś łączyło nas wszystko. Tu kochaliśmy się, jedliśmy, rzygaliśmy po imprezach, krzyczeliśmy, błagaliśmy, oskarżaliśmy się nawzajem. Wszystkie te dni przepadły, ktoś zwinął je w rulon, jak wyblakły plakat i odstawił w kąt.
Z przedednia Wigilii przykurczowi został pokiereszowany i do dziś krzywy nos, mnie sądowy zakaz zbliżania się do obojga, a naszej córce niechciany serial pod tytułem “Rozwód rodziców, alimenty, wyznaczone godziny wizyt ojca” i patchworkowa rodzina z przykurczem, pieszczotliwie nazywanym przeze mnie piętojebcą.
Kiedy z nią ostatnio prowadziłem rozmowę dłuższą niż “Matylda kończy zajęcia o 15:00. Odwieź ją na basen.”? Chyba tej nocy, kiedy mój staruszek poddał się nowotworowi prostaty, zesrawszy się w szpitalne łóżko. Skurwiel umarł tak, jak żył – bez klasy. Za to z dziesięcioma browarami na koncie każdego dnia, z wyłączeniem niedziel. W niedziele jeździł na ryby z kumplem, a tam browarów szło minimum piętnaście. Dochodziła czysta, a jak nie było czystej, szły naleweczki. Po powrocie, niezależnie od sukcesu wędkarskiego, stary wchodził do mojego pokoju i do upadku – mojego lub jego – trenował metodę wychowawczą zawierającą się w dwóch słowach: wpierdol i pouczenie. Im bardziej pijany, tym mocniej walił kablem po plecach i gadał mniej zrozumiale. Przestał, gdy byłem w ostatniej klasie liceum. Przestał, gdy po jednej z awantur złapałem go od tyłu i dusiłem, aż jego kaprawa morda nabrała sinofioletowego kolorytu.
Dlaczego jej widok tak na mnie działa? Winowajcą może być kac. Kac jest w sumie ok. Przykrość polega na tym, że w połączeniu z jazdą motocyklem w letni parny poranek, miewam na przemian stany lękowe, ataki złości i torsje.
Pod drzwiami IV Wydziału Cywilnego Sądu Okręgowego w Warszawie myślałem, że świat się skończył. Nic takiego jednak się nie stało. Ludzie nadal robili jajecznicę na śniadanie, wzywali imienia Jezusa i Maryi na myśl o pójściu do pracy, kupowali małpeczki po drodze, mieli problemy w miłosnych igraszkach, zaciągali niemożliwe do spłacenia kredyty i jeździli na wakacje do miejsc, w których jeszcze bardziej niż gdziekolwiek, czuli się jak małpy w zoo.
Błoga niewiedza sprawiała, że koleś od naprawy torów ślinił się, jak mops na pęto kiełbasy. Zło na świecie niemal zawsze płynie z niewiedzy.
———
Foto: Tomasz Parzychowski