W tym roku wkurwienie niebios jakby zelżało – pomyślałem patrząc na licznik przebiegu dziarsko wskazujący, że już ponad 600 kilometrów przejechałem bez jeziora w butach i wodospadu płynącego po plecach. Oczywiście myślałem jednostkowo, bo co jak co, ale jako ogół, Polakom najgorzej żyje się w Polsce. Czesi w Czechach, Rumuni w Rumunii, Madagaskarczycy na Madagaskarze i wreszczie Niemcy w Niemczech zawsze mają lepiej. Słońce świeci im jakby jaśniej i nawet jak sikają pod wiatr, to nie leci im na buty.
Czułem jednak, że coś się święci. Przecież martyrologię mam wpisaną w geny i pewnie dlatego na tak długą wyprawę wybrałem motocykl, którym kila lat temu nie pojechałbym nawet do sanatorium w Kołobrzegu. Nie musiałem długo czekać na odpowiedź z góry. Deszcz pojawił się kilka kilometrów za pamiętną stacją benzynową. Rok temu kupowałem na niej taśmę Power Tape, by zalepić dziury w ochraniaczach przeciwdeszczowych. W ten oto sposób mogłem spokojnie powiedzieć, że jest najgorzej, czyli jak zawsze! Tak właśnie wyglądają moje dojazdy na Glemseck 101 – najlepszą imprezę motocyklową na starym kontynencie.
Kiedy już dotarłem na miejsce, warunki pogodowe z wkurwiająco-uprzykrzających życie zmieniły się na pochmurno-przesychające, co pozwoliło mi na zainstalowanie się w pięciogwiazdkowym hotelu wprost z Decathlonu. Jedną gwiazdkę odebrałem mu, kiedy okazało się, że po zeszłorocznej wyprawie nad jezioro, gdzieś ostała się ściółka i przez rok zdążyła zmienić przyjemny zapach dzikiego lasu na swąd wysypiska śmieci. Ot kolejny powód do uprawiania tak zwanych “polskich dołów”. Po zastosowaniu piwnego znieczulenia w odpowiedniej dawce, szybko zapomniałem o tej małej niewygodzie i mogłem spokojnie przejść do błogiego zwiedzania okolicy zapełnionej motocyklowymi perełkami.
Żadne słowa nie opowiedzą tego lepiej niż zdjęcia i mała relacja video, zatem zapraszam!
Gdyby ktoś kiedyś pomyślał o zmianie nazwy z Glemseck 101, proponuję BMW Eldorado. Ilość customów z logotypem bawarskiego producenta przyprawiała o zawrót głowy.
Przedzierając się przez setki boxerów, można było spotkać perełki, takie jak Ducati PaulSmart 1000 LE.
Choć projekt Yard Built Yamahy nieco zwolnił po emigracji Shuna Miyazawy do USA, to na stoisku pojawiło się sporo ciekawych motocykli.
Polski akcent: Jakub Beker z Ugly Motors i jego Inazuma.
Cafe racer na Diavelu? Ależ proszę bardzo!
Ja najbardziej cieszyłem się ze spotkania z Pepo Rosellem z XTR Pepo. Jego charakterystyczne wyścigówki w stylu endurance z lat 70-tych ubiegłego wieku cieszyły się sporą popularnością. Na pewno pomógł im w tym sam Pepo, który jest niespotykanie wesołym i otwrtym człowiekiem. Dodatkowym umilaczem dla odwiedzających jego stoisko było wiadro wypełnione hiszpańską sangrią.
W jednym z wyścigów startował Roland Sands na flat trackowym Indianie.
W tym roku do wyścigu zaproszono motocykl elektryczny. Niestety jego osiągi nie były oszałamiające i został dosłownie zjedzony przez niedoskonałą spalinową konstrukcję.
Yamaha V-Max z warsztatu Nozem Amsterdam dała niezłe baty H-dwójce od Wrenchmonkees. Wolnossaki górą!
Na lekko zmodyfikowanej Hondzie CB1000R startował nie kto inny jak Mick Doohan – pięciokrotny mistrz świata MotoGP.
XSR700 z nitro i elektromagnetyczną zmianą biegów. Chłopaki z Workhorse Speed Shop mają fantazję!
Najciekawsze wyścigi to te z serii Sultans of Sprint. Tu motywem przewodnim jest prędkość, niebanalny design i dobra zabawa.
Piękno Glemseck 101 tkwi w prostocie. Tu nie ma elektronicznego pomiaru prędkości i wielkich tablic z wynikami. Start wyznacza dziewczyna z flagą, na linii mety stoi dwuosobowa komisja, a wyniki zapisuje się kredą. Do dobrej zabawy nie trzeba więcej!
By tradycji stało się zadość, w drodze powrotnej musiałem sprawdzić czy Indian nadaje się do robienia triku o nazwie Jesus Cafe Racer.
Na koniec mała relacja video:
Każdemu, kto zastanawia się czy warto poświęcić 4 dni na taki wypad powiadam, że to będzie jego najlepsza decyzja w sezonie!
Przepiękne maszyny! W szczególności przypadł mi do gustu motor BMW w kolorze srebrnym 🙂
Świetna relacja z imprezy! Oczywiście to nie to samo, co na niej być, ale wystarczająco blisko 🙂
Pozdrawiam!
Karolina