Prowadzenie bloga motocyklowego to łatwa robota. Wstajesz gdzieś w okolicy 13:00, bo szanowany bloger nie otwiera powiek przed południem, wypijasz kawę, siadasz do komputera i wypluwasz z siebie zapas wpisów na kolejne pół roku. Następnie ustawiasz datę publikacji i zapominasz.
W oczekiwaniu na fejm jeździsz motocyklami testowymi, bawiąc się niczym dziecko w wesołym miasteczku z karnetem na wszystkie atrakcje.
Doprawdy nie wiem co powstrzymuje ludzi przed rozpoczęciem tak dochodowej i błyskawicznej kariery. Łatwiej mają tylko blogerki ciuszkowe. Przecież każdy człowiek zaraz po przebudzeniu i zrobieniu podchlapy musi coś na siebie przywdziać. Wystarczy wyrobić sobie nawyk cykania fotek w każdym napotkanym lustrze, koniecznie z kawą i nowym wydaniem Avanti. Kolejny krok to karnet na siłkę i rozbierane fotki na Instagramie i sukces murowany. Ja w chodzeniu na siłownię jestem równie słaby co w hodowli patyczaków, dlatego zdjęcia mojej osoby (nawet te w pełnym stroju) są zgłaszane do Fejsbuka i Instagrama i od razu dostają status “Nieodpowiednie ze względu na propagowanie brzydactwa”. Dla mnie jednoślady były jedyną szansą!
Ok, nie wspomniałem o niewątpliwie najbardziej zaskakującej zalecie motocykli – ludziach poznawanych na przeróżnych eventach.
Na zeszłoroczną edycję Glemseck 101 trafiłem po kilkugodzinnej podróży w ścianie deszczu. Zmarnowany i przemoknięty postanowiłem poprawić sobie humor przechadzką po nitce kultowego toru Solitude zamieniającej się powoli w królestwo customów. Zaskoczenie przyszło chwilę po zaparkowaniu Road Kinga, bowiem na jednym z pierwszych stoisk zaczepił mnie Mick Dressel, człowiek znany mi do tej pory z kilku wiadomości na Instagramie.
Na co dzień Mick pracuje w fabryce Opla i dodatkowo z bratem bliźniakiem Jimmym i ojcem Karstenem prowadzą warsztat Kaspeed Moto w niemieckiej Saksonii.
Mój ojciec pasjonuje się motocyklami od lat 70-tych ubiegłego wieku. Od kiedy ja i mój brat zrobiliśmy prawo jazdy, pasja do dwóch kółek stała się wspólna i odżyła na nowo.
Do tej pory niemieckie trio wypuściło trzy motocykle, a 750SS jest ich najbardziej zaawansowanym projektem. Największym wyzwaniem było przebudowanie ramy pomocniczej tak by stanowiła kontynuację ramy głównej, a jednocześnie nie wyglądała ciężko.
Po uporaniu się z ramą, ekipa Kaspeed Moto przeszła do kluczowej części modyfikacji, czyli nadawania motocyklowi cafe racerowego looku. Odpowiada za to przednia owiewka w stylu Moto Guzzi Le Mans, reflektor z pierścieniem LED, kierownica typu clip-on, klamki LSL zegary marki Daytona, kultowe już kierunkowskazy Motogadget.
Wszystkie zabiegi zdałyby się na nic bez odpowiedniego zadupka. Został on od podstaw ukształtowany w Kaspeed Moto. Jedynie obicie siedziska wykonał lokalny tapicer. Minimalistycznego charakteru nadaje wbudowana w ramę pomocniczą lampa LED i małe mocowanie tablicy rejestracyjnej.
Zwieńczeniem polerowanego kolektora wydechowego są dwie koncówki w stylu GP. Moim zdaniem są nieco ordynarne, ale zamysł twórców był taki, by każdy rozpoznał w starym Ducati kawiarnianą wyścigówkę i to udało się w 100%.
Pomimo tego, że Ducati przypomina teraz brytyjskiego cafe racera, pozostawiono w nim włoski akcent. Owiewka, bak i zadupek zostały pomalowane w krwistą czerwień Ferrari Rosso Fuoco. Dzięki temu w blasku słońca motocykl wygląda jeszcze lepiej.
Poniżej widok 360°. Poobracaj, pooglądaj i żałuj, bo kilka dni temu motocykl znalazł nowego właściciela w Austrii.