W pierwszy weekend września, w niemieckim mieście Leonberg – nieopodal Stuttgartu – odbył się legendarny zlot Glemseck 101.
Dla mnie miał to być pretekst do długiego wypadu z Yaniną, ale złamanie nadgarstka, podczas torowania na radomskim obiekcie MotoGP, skutecznie pokrzyżowało mi plany i ostatecznie Glemseck 101 odwiedziłem w emeryckim stylu, czyli autem.
Po jedenastu godzinach w aucie, hektolitrach kawy i ponad 1100 przejechanych kilometrach dotarliśmy na miejsce, a naszym oczom ukazał się gigantyczny (i świetnie zorganizowany) parking, na którego tyłach pasły się owce – zupełnie nieprzejęte rykiem silników i tym, że ich pastwisko na kilka dni nieco się skurczy.
Tysiące fanów cafe racerów, trackerów, scramblerów i bliżej nieokreślonych wydumek zalało ulice wokół małego hotelu Glemseck, wsłuchując się w ryk silników, oglądając wyścigi, bawiąc się podczas koncertów i godzinami rozmawiając o swoich projektach.
Już w piątkowy wieczór dało się wyczuć, że customowe motocykle i wyścigi na 1/8 mili to tylko pretekst. Impreza jest przyjazna zarówno dla rockersów, właścicieli chopperów, R-jedynek, Vespiarzy i ludzi, którzy w ogóle nie posiadają motocykli, ale lubią spędzać czas wdychając motocyklowe spaliny.
Spacer po campingu i ulicy, wzdłuż której stały zaparkowane motocykle odwiedzających sprawiał, że kopara opadała mi średnio trzy razy na 60 sekund.
Przejście do centralnego miejsca imprezy zamieniło cyklicznie opadającą szczękę w permanentny zwis, połączony z dziecięcym ślinotokiem – dokładnie takim, jaki towarzyszy amerykańskim grubasom podczas pierwszej wizyty w świątyni McDonaldsa.
Na początku próbowałem to ukrywać, ale z każdym kolejnym krokiem zaczynałem rozumieć, że nie ma to sensu i po kilku minutach byłem z tym pogodzony jak Anna Grodzka ze swoim małym.
Sebastian, kompan wycieczki do Glemseck, miał nieco inną strategię. Wybrał milczenie i stoicki spokój, a jego radość na widok maszyn objawiała się w oczach, które przewracały się jak u galerianki przy nowej dostawie w H&M.
Polskim akcentem w królestwie BMW był V-max “Noah”, zbudowany przez Uhma Bike z Warszawy, w ramach projektu Yard Built Dealers.
Im dalej w las, tym więcej BMW!
Glemseck 101 to przede wszystkim raj dla fanów bawarskich boxerów. Ilość projektów bazujących na R75, R100 i R nineT przyprawiała o zawrót głowy.
Sweet focia z Winstonem Yeh, właścicelem warsztatu Rough Craft z Tajwanu, jako dowód na to, że na Glemseck 101 można było spotkać autorów ultrakozackich projektów.
Niby nasi sąsiedzi drętwi i nudni, a jednak potrafią zrobić jeżdżącą kuchnię z elektrycznego wózka inwalidzkiego.
Fani stylu nisko/szeroko/ginekologicznie też znaleźli coś dla siebie.
Dominacja BMW nie oznaczała braku ciekawych projektów na bazie motocykli z innych stajni!
I ona. Królowa na balu, czyli XJR1300 “Skullmonkee”. Potężna, ale zrobiona w minimalistycznym klimacie. Kochałbym, jeździłbym, przytulałbym!
Jawa Sprint od Urban Moto to jednocześnie najmniej użyteczny i najbardziej pożądany motocykl na jedenastej edycji Glemseck 101.
Race or go home!
Chodząc pomiędzy takimi perełkami można było zupełnie zapomnieć o crème de la crème całej imprezy, czyli rywalizacji w sprincie.
Wyścigi odbywają się na terenie dawnego toru Solitude i są kwintesencją klasycznej motoryzacji.
Zamiast profesjonalnego sprzętu do ogarniania startów i pomiarów, na Glemseck 101 mamy dziewczynę w stroju pin-up girl i dwie osoby, które stoją na 225 metrze toru. Wygląda to spektakularnie!
W kalendarzu niemieckich motocyklistów Glemseck 101 to święto na równi traktowane z Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Dlaczego? Bo przebywanie pośród niesamowitych motocykli, rozmowy z najlepszymi konstruktorami i właścicielami prywatnych maszyn, które wywołują przyspieszone bicie serca jest zbawienne. Nie ma znaczenia, że na co dzień jeździsz WSK-ą, Gixem czy motorynką. Tu nie ma podziałów. Nikt nikogo nie ocenia przez pryzmat logotypu na kombinezonie, mocy motocykla i kasy włożonej w projekt. W Glemseck 101 liczy się wspólna miłość do wszystkiego co ma dwa kółka i silnik i chyba właśnie to sprawia, że co roku przyjeżdża tu ponad 40 000 osób!
A wśród nich wariaci na MV Agustach z koszem!
Jedno jest pewne: na Glemseck 101 zagoszczę w kolejnych edycjach!